Wisła dogtrekking

Przez ostatni rok, pierwszy spędzony całym stadem, kilkakrotnie braliśmy udział w zawodach w ramach Pucharu Polski w Dogtrekkingu. Brzmi bardzo ambitnie, na zdjęciach organizatora również wygląda ful profeszjonaj. Prawdę powiedziawszy bakcyla złapaliśmy jeszcze przed pierwszym udziałem, po obejrzeniu filmiku. Nie mogliśmy się naoglądać, wiedzieliśmy – musimy tak jechać! Tak została podjęta decyzja o zebraniu wymiarów ze mnie i z Pufy i o zakupie sprzętu dogtrekingowca 🙂

Taki był sam najpierwszy początek a dokładniej preludium. Od maja wzięliśmy udział w zawodach w Złotym Stoku, Wiszni Małej, Przesiece i na koniec w Wiśle, 26 września. Oglądając po raz enty nasz ulubiony filmik reklamowy zawodów zawsze uśmiechamy się do siebie wiedząc jak one wyglądają w naszym wykonaniu. I nie jest to bynajmniej użalanie się nad swoją kondycją czy za długością psich łap, a raczej udowadnianie, że nie za duży sierściok, nie tak bardzo sportowy jak inni czterołapi uczestnicy może spokojnie pokonywać wyznaczone trasy, osiągając nieostatnie lokaty i czerpiąc z tego widoczną radość (dowodem na to jest dla nas ewidentne „podjaranie” Pufy kiedy tylko zakładamy jej szelki i pakujemy do auta – doskonale wie gdzie się wybieramy w takim stroju :))

Tak też było tym razem, przy czym nie musieliśmy zrywać się skoro świt żeby dojechać na miejsce. Cały tegoroczny urlop zaplanowaliśmy tak, żeby na jego koniec dojechać do Wisły.

 (Nowy kolega i mieszkaniec Wigaru. Pufa goni koty, tylko nie wie po co, jak się spotka nos w nos z takim kociakiem, okazuje się, że mogą się nawet zakumplować :))

W Wiśle byliśmy już dzień wcześniej lokując się w pensjonacie Wigar. Cena bardzo nam odpowiadała, szczególnie, że zależało nam na jak najdłuższym, jak na nas ;), wyjeździe i jak najniższych kosztach. Ponieważ byliśmy na kwaterze sami dostał nam się pokój 4-osobowy, Puf w ramach niego dostała dla siebie ogromny fotel. Nie musieliśmy też z nikim konkurować o łazienkę. W związku z wcześniejszym przybyciem mogliśmy odprawić się już w piątek wieczorem, żeby móc wstać jeszcze trochę później przed samym startem. Niestety już wtedy pogoda zapowiadała, że ten start nie będzie dla nas najłatwiejszy.

Wszelkie modły i zaklinania nie pomogły i w sobotę rano przywitała nas mżawa, która chwilami ewoluując w deszcz miała towarzyszyć nam na całej trasie. Jeszcze przed rozdaniem map organizatorzy poinformowali, że trasa MID zostaje skrócona do MINI. Ujęli nas tym, dobrze, że ktoś myśli o bezpieczeństwie, ale druga myśl nie była już tak wesoła, o nie, całe to towarzystwo będzie na tej samej trasie co my! Dodam, że ze względu na psa, jak mówiłam raczej dreptacz aniżeli biegacz, niezbyt słusznego wzrostu, i ze względu na siebie, musimy mieć czas na kanapkę na szlaku czasem jakąś fotkę, zawsze wybieramy właśnie trasę MINI. Znamy swoje możliwości i doskonale wiemy, że przejście dłuższej trasy nie jest poza naszym zasięgiem, a większe odległości wolimy robić poza konkurencją, nie chcemy się zastanawiać czy uda nam się nie być ostatnimi 🙂

(W gotowości przed startem, pies, chusta i szelki jeszcze czyste.)

Skoro już pogodziliśmy się z większą ilością ekip idących tam gdzie my i wyciągających na trasie nieosiągalne dla nas wyniki zgarnęliśmy mapy, wysłuchaliśmy jedną części odprawy, z której wynikało, iż nawigacyjnej ciężko będzie się zgubić. Drugą część odprawy poświęciliśmy na wytężanie słuchu w celu wyłowienia słów pomiędzy ujadaniem podekscytowanych psów. Puf tradycyjnie miała to w nosie a jedyny obiekt jej zainteresowania stanowiły ciacha od sponsora 🙂

Punkt 10 rano ruszyliśmy na szlak, całą ekipą, prowadzeni przez organizatorów. To też wielki plus, nie wyobrażam sobie całego tego stada wesoło biegnącego samopas przez centrum Wisły. Auto „porzuciło” nas po osiągnięciu lekkiego wzniesienia, po minięciu zabudowań. I tu nastąpiła jedna z zabawniejszych sytuacji na trasie. Według mapy mieliśmy iść dalej zielonym szlakiem, który poprowadziłby nas wprost do pierwszego punktu. Gdyby był. Nim my dodreptaliśmy do pewnego etapu, zaczęliśmy mijać ekipy wracające się z wesołą nowiną o braku „oszlaczenia”. Oznakowanie być powinno, więc skoro go nie ma, trasa jest zła. Potwierdził to zwiad kolejnych drużyn, stwierdzający absolutny i namacalny koniec ścieżki.

Takim sposobem kilkadziesiąt ekip psio-ludzkich utknęło na prowizorycznym placyku pomiędzy rozchodzącymi się ścieżkami, z których kolejne były wykluczane jako dalszy azymut. W końcu wszyscy ruszyliśmy czymś co najbardziej przypominało przecinkę, docierając jakimś super sposobem do miejsca gdzie oznaczenia już są. Nie ma co ukrywać, że w takich sytuacjach, kiedy z problemem nawigowaniem nie jesteśmy sami, lubimy czasem zdać się na innych, rzadko się nam to zdarza, ale wiadomo, jak się gubić, to w gromadzie bo weselej.

Zdnajdywanie kolejnych punktów nie nastręczyło nam już większych problemów. Niestety pogoda nie sprzyjała fotografowaniu. Porzuciliśmy tą koncepcję ze względu na widoczność do kilku metrów przed nami. Cieszyliśmy się w tej sytuacji, że nie przeoczyliśmy punktu z bufetem 🙂

(Buciory na szlaku.)

Trasa nam się jednak nie dłużyła, pokonaliśmy ją w towarzystwie Sheili i jej Pani. Przeurocza owczarka w rodowodzie mająca również collie bardzo przypadła do gustu Pufie, szczególnie podczas wieczornego rozdania dyplomów 🙂 Mamy nadzieję, że spotkamy się na kolejnych zawodach!

Jako małą dygresję odsyłamy do wiersza Halininy Poświatowskiej w wykonaniu Janusza Radka, który stał się inspiracją do nadania nowego imienia adoptowanej Sheili, zgadzamy się w 100% że to imię bardziej do niej pasuje, niż schroniskowe „Ciapa” – to przecież ona motywowała Pufę do dreptania w przodu, a nie przy mojej nodze, za co bardzo dziękuję 🙂

Całkowicie mokrzy, zmarznięci, później zbierający konsekwencje tego w postaci posmarkiwania przez kolejny tydzień, ukończyliśmy zawody z czasem 4 godziny 37 minut na dystansie 18 km. Jestem bardzo dumna z całego naszego stada, szczególnie z Pufy, ponieważ po roku wspólnego bytowania mogę powiedzieć, że najbardziej na świecie nie lubi ona:

  • Bycia głodną
  • Bycia mokrą
  • Bycia zmarzniętą

… a na trasie dopadły ją 2 stany z powyższej listy, stąd doceniam zaangażowanie w dreptanie i rozumiem zaangażowanie w zakokonienie się kocu, w pokoju i niechęć do wyjścia, nawet po dyplom. Dała się przekonać, a ja zostałam zmuszona do stania godzinę z trzęsącym się sznupem na rękach. Zimny bruk pozostawiła haszczakom 🙂

(Tak Pufa spędzała czas po zawodach, na domiar złego musieliśmy ją wykąpać bo do wysokości uszu była delikatnie mówiąc ubłocona.) 

 (Dowód na to, że męczenie psa kąpielą było uzasadnione.)

(Nowa koleżanka – Sheila. Jak widać Pufa dobiera znajomych bardzo pragmatycznie 🙂 Kapota przeciwdeszczowa, mimo że już dawno za duża okazała się bardzo przydatna.)
 

Z dyplomem w ręku, psem z powrotem w kocu w pokoju sami wróciliśmy do centrum uzupełnić braki energetyczne solidnym posiłkiem. Mam tendencję do trzymania się sprawdzonych miejsc. Już w piątek odkryliśmy restaurację Chata Olimpijczyka, do której bez problemu mogliśmy wejść z psem, o ile nie będzie przeszkadzał innym. Nie przeszkadzała, dostała wielkiego gnata do gryzienia i zamelinowała się pod stołem na swoim knajpkowym kocyku 🙂

Najlepszym co było, nie tylko w tej restauracji to akcja Wisła za połowę, takim sposobem zjedliśmy kolację składającą się z zupy dla każdego, przystawki i dania głównego i jakiegoś napitku za ok. 30 zł. Liczymy, że akcja jest coroczna i że przy okazji kolejnej bytności w Wiśle, również na nią trafimy.

Podsumowując nasz ostatni w tym sezonie start, mimo odchorowania przemoczenia i przemarznięcia jak zwykle nam się podobało i na pewno stawimy się na starcie w nadchodzącym sezonie!

Dodaj komentarz