Wielka Sowa, czyli najwyższy i najbardziej znany szczyt Gór Sowich, to taki, którego zdobywanie trzeba dobrze zaplanować i przemyśleć. I nie chodzi tu o trudności fizyczne. Nie ma tu koszmarnych podejść, skomplikowanej nawigacji. Jest za to popularność. Flagowy okręt okolic, wybierany przez miłośników wędrówek, „niedzielnych” turystów w klapkach i sfory bąbelków. Pewnie dlatego od dawna omijałam ją, a Wielka Sowa pozostawała w zbiorze „byle dalej”, no chyba że rozstąpią się niebiosa i dostanę dzień wolny w tygodniu. Jak pewnie się domyślacie, nie zdobywałam Sowy od bardzo dawna.
Ale jakoś mnie naszło, że może by tak przysiąść, pokombinować, wybrać nie za gorącą pogodę i wystartować na szlak, zanim większość w ogóle zacznie myśleć o zwleczeniu się z wyrka . To miał być przepis na sukces. Doprawiłam go ekipą. Bo jak się w coś ładować to tylko z bandą. Przewaga liczebna tajemnicą sukcesu
Większość Wielką Sowę zdobywa klasycznie, na przykład z Rzeczki. Duży parking, proste nawigacyjnie wejście. My też kilkukrotnie wkulałyśmy się tymi szlakami. Na przykład WTEDY (klik klik) albo WTEDY (klik klik)
Ale teraz potrzebowałam czegoś niszowego, co będzie kluczem do spokojnej wędrówki, bez za głośnych tłumów. Wybór padł na start z okolic Przełęczy pod Modlęcinem. Zjeżdżając z głównej drogi, odważnie przejeżdżając przez drogę usłana dziurami, dojeżdżamy do całkiem zacnego parkingu. Nie jest ogromny, ale znajdzie tu mieście kilkanaście aut. Kiedy my zaczynaliśmy wędrówkę , byliśmy tu sami. Po powrocie plac parkingowy był już całkowicie zapchany. To zapewne zasługa ogromnej polany, która wspina się ponad parkingiem. Po południu sporo osób rozkładało się na niej, a jedyny szlak jaki zaliczali to ten wiodący z samochodu na ich kocyk .
Od razu z parkingu wbijamy na szlak. Wiedzie chwile otwartą przestrzenią , by później permanentnie wbić w las. Większość tej trasy przechodzi się w cieniu drzew. Jest kilka odsłoniętych momentów, ale w skali całości wyprawy nie są one szczególnie uciążliwe.
Szlak skutecznie wiedzie nas pod górę. Kiedy o tym myślę, wolę taką wersję i obrót spraw i trekkingowych pętelek. Najgorsze na początek, kiedy świeżo po przywiezieniu 4 liter mam sporo energii i radości życia. Wgramolić się, zwątpić po drodze w sens całej tej eskapady, obiecać sobie że to na 100 pro ostatni raz w góry bo wiek i wydolność już nie ta, żeby raz dwa stanąć na szczycie, ucieszyć się z pustej przestrzeni, niezajętej przez rozkrzyczany tłum turystów „od wielkiego dzwonu” i przyznać się przed samą sobą, że te obietnice o ostatnim razie to takie same kłamstwa jak „od jutra koniec ze słodyczami” i ” robię codziennie brzuszki żeby nie mieć w pasie tłuszczowego hula hop zamontowanego na stałe .
Szybkie i niepełne 3 km i szczyt jest nasz. Jeśli jak my, wystartujecie wystarczająco wcześnie, Wielka Sowa nawet w dni ustawowo wolne przywita Was względną pustką. Zanikającą z każdym łykiem herbaty z termosu i gryzem kanapki. I każdą kolejną osobą zaludniającą ten popularny placyk, zaliczany do Korony Sudetów i Korony Gór Polski .
Dalsza cześć drogi to nadal mało oblegane trasy, choć szerokie, a nawet fragmentarycznie… brukowane ! Tu droga wije się łagodnie, schodząc, by na koniec delikatnie, wręcz niewyczuwalnie po całej tej eskapadzie , lekko nas podnieść. Całe przejście to bite 10 km z podejściem na Wielką Sowę. Nie jest to ekstremalna trasa, ale kilka momentów sprawia, że można bez wyrzutów sumienia zjeść coś słodkiego na uzupełnienie kalorii 😉
Wniosek z całej naszej wyprawy jest taki, jak z większości naszych wypadów. Warto zwlec się z wyrka wcześnie, żeby na szlaku być możliwie jak najwcześniej. I zdecydowanie planować trasę tak, by miejsca takie jak Wielka Sowa zaliczać możliwe jak najszybciej. Daje to spore szanse na pustki. A przecież nie ma nic lepszego niż spokojna, niezmącona tłumami wędrówka , delektowanie się widokami, bliskością natury i towarzystwem. Czy to ludzkim czy psim 🙂
Poniżej podrzucam Wam tradycyjnie screen mapki oraz TUTAJ wersję do kliknięcia. My dodatkowo po wędrówce skorzystaliśmy z dającego wytchnienie po dreptaniu cienia. Rozsiedliśmy się pod jednym z drzew na polance wznoszącej się nad parkingiem. Kawka z kuchenki, godzinka na kanapki, relaks i ploteczki. Po takim spacerze i chwili relaksu powrót samochodem jest 100 razy przyjemniejszy 🙂
Byliśmy, zdobylusmy i wlazilismy od strony Pieszyc, prawie całą trasę byliśmy sami na trasie, dopiero pod sama Sowia zaczęło robić się gwarno, trasa super, następnym razem napewno zabierzemy Dantego, ale już schodzenie do Walimia to był dla takich laików górskich jak my to był wyczyn 😜😂
Piękne widoki ❤ Nigdy nie byliśmy w Górach Sowich. Tyle jest pięknych miejsc w Polsce jeszcze do zobaczenia 😊
Czy jamnik da radę?
myślę, że tak ! Dały radę yorki 🙂 ta trasa nie ma koszmarnych przewyższeń a dla moich psów najgorszy był tylko ten fragment pod koniec, bardziej odsłonięty. Tu dało im w kość słońce. No i zakładam że nikt nie wybiera się w jakiekolwiek góry z jamnikiem, który cały czas łazi tylko pod blokiem albo leży na kanapie . Bo takie też są 🙁 Ale tu jestem pewna, że chodzi o jamnika z łapkami obytymi w dreptaniu 🙂 W końcu żaden pies, a już szczególnie z ras skorych do kontuzji, z aktywnością na poziomie wędrówek wokół stołu, niczym Pan Dulski, nie powinien być wyciągany w góry, no ale my to wiemy <3